archiwalia

W tańcu i o tańcu – źródła i inspiracje

Mariusz

Zacząłem grać i tańczyć dzięki zbiegowi okoliczności. Nie miałem żadnego wykształcenia muzycznego ani tanecznego, nie grałem w dzieciństwie na żadnym instrumencie, moi rodzice nigdy ze sobą nie tańczyli, nie śpiewali, urodziłem się i wychowałem w dużym mieście – w Warszawie.

Z muzyką tradycyjną zetknąłem się 25 lub 26 lat temu, około 1989 roku. Ta przygoda zaczęła się tuż po maturze. Pierwsze, co grałem, to muzyka latynoamerykańska i tańca w tym zbyt wiele nie było, a wszystko za sprawą „Varsovii Manty”. Muzyka z Peru czy Boliwii była bardzo popularna na początku lat 90. także w Polsce. Wraz z przyjaciółmi założyliśmy więc kapelę o nazwie „Jejante”.

Wykorzystywaliśmy tę popularność, jeżdżąc i grając po całym kraju. Co roku trafialiśmy także do Kazimierza Dolnego nad Wisłą, często w tym samym czasie, kiedy odbywał się Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. Przyznaję, że strasznie mnie drażniła i nużyła ta polska nuta, nie lubiłem jej ani słuchać, ani do niej tańczyć.

Jednak po paru latach grania muzyki latynoamerykańskiej dotarło do mnie, że nigdy nie będę Indianinem i zacząłem się zastanawiać, gdzie jest moja ziemia obiecana. Dokąd pójść, by ją odnaleźć? Szukałem na wschodzie i południu. Próbowaliśmy połączyć instrumentarium południowo-amerykańskie z repertuarem karpackim, łemkowskim, ukraińskim. To był kolejny krok. Poza muzyką góralską nasza rodzima nuta i taniec nadal wydawały mi się mało atrakcyjne. Wszystko, co ludowe, kojarzyło mi się wówczas z zespołami pieśni i tańca, wymalowanymi panienkami, „cepeliowskim sztafażem” lub nagraniami z „niestrojącymi” starymi muzykami i śpiewakami puszczanymi w radio.

Być może przez przypadek, w 1993 roku poznałem najpierw Remka Hanaja, Agatę Harc, Janusza Prusinowskiego, a potem resztę ekipy z „Bractwa Ubogich”. Wówczas wszystko potoczyło się lawinowo, wkrótce zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Bieńkowskim.

Poznałem także Piotra Dahliga (profesor, wykładowca na wydziale Muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego), opiekującego się wówczas Archiwum im. Mariana Sobieskiego w Instytucie Sztuki PAN w Warszawie. Dzięki tym wszystkim osobom i rozmowom z nimi przekonałem się, że tworzą oni zupełnie inny świat, którego się kompletnie nie spodziewałem. Zaczęliśmy spotykać się, razem jeździć na wieś, razem przeżywać tę muzykę i szukać wspólnych kierunków, inspiracji. Zastanawialiśmy się, co zrobić z polską muzyką ludową, by stała się ona lubiana, zrozumiała, dostępna dla przeciętnego Polaka. To były nieraz bardzo trudne, ale zazwyczaj niezwykle inspirujące dyskusje.